czwartek, 11 lipca 2013

Być jak Jobs, albo nie być...


W obliczu Jobsa, który wieku dwudziestu kilku lat był milionerem, a po przekroczeniu trzydziestki osiągnięć na swoim koncie miał tyle, że mógłby obdarować nimi kilka osób, taki ktoś jak ja wypada bardzo słabo. A wzorców, jak Jobs, jest wielu. Nie trzeba patrzeć tylko na amerykański rynek. Dokoła jest podobnie. Jestem z pokolenia, gdy młodość (mimo, iż jej górna granica przesunęła się znacząco do góry w metryce) uznawano za atut i czas do budowania wielkiej kariery zawodowej. Bohaterki filmów i książek są młode, piękne i u szczytu bądź w trakcie swoich wielkich karier.

Gdy ja chodziłam do szkoły to również roztaczała się przede mną wizja przyszłości, gdzie po studiach będę pięła się po szczeblach kariery, a w okolicach 30-tki wyjdę za mąż. Tak. Wizja wizją, a rzeczywistość swoje.
Rzeczywiście, początkowo praca i jej etapy przebiegały miarowo i sukcesywnie. Do CV dopisywałam kolejne pozycje ciekawych umiejętności i doświadczeń, które nabyłam. Nie wynalazłam niczego, jak Jobs, ale z zaangażowaniem podchodziłam do pracy, otrzymywałam pochwały i sama chciałam się dalej uczyć i rozwijać.

Jednak dobra passa się skończyła. Tak naprawdę, nie wiem dokładnie, w którym momencie. Ale dziś, w wieku 31 lat, nie mam ani własnego mieszkania, ani auta, ani pokaźnych sum odłożonych na koncie. Mam rower, odkurzacz, serwis dwuosobowy (jeden talerz się stłukł), który dostałam od przyjaciół na „nową drogę życia” po trudnym rozstaniu.

Zauważam jednak, że nie jestem osamotniona w swojej sytuacji życiowej. Dookoła mam osoby - „30-latków”, którzy szukają pracy, albo pracują na zlecenia i starają się sprostać smutnej rzeczywistości. Pokolenie nasze ma problem. Zapewne wygląd i miłość też spędza sen z powiek jak u Bridget Jones, z którą utożsamiało się wiele kobiet niegdyś. Jednak współczesna 30-latka jest już inna. Problemem jest praca, a raczej jej brak. Nie czujemy się stabilnie na swoich pozycjach/w statusach w społeczeństwie. Jesteśmy gotowi do pracy, zaangażowani, gotowi do podejmowania wyzwań, kreatywni, mający doświadczenie...ale pracy jak na lekarstwo. Dawniej ludzie stresowali się długimi godzinami w pracy, nadmiarem obowiązków, a dziś sen z powiek spędza brak pracy i niepewność jutra.

I co my mamy ze sobą zrobić?

Nie do końca winą obarczam samych pracodawców (chociaż niektóre oferty pracy zwalają mnie z nóg). Wina leży chyba w całym systemie. Duże sumy przeznacza się na aktywizację bezrobotnych. Ale co, po przeszkoleniu ich o tym jak mają szukać pracy, pisać CV i odbywać rozmowy kwalifikacyjne skoro nie ma gdzie nowych umiejętności sprawdzić w praktyce. Jestem przekonana, że pracownicy są potrzebni i to w dużej mierze. Problem w tym, że opłaty za nich są za duże. Trzeba dać godziwą wypłatę, zapewnić właściwe warunki pracy oraz opłacić podatek i ZUS. Przy czym sam pracodawca musi duże sumy zapłacić za siebie (a dużych firm i korporacji nie jest wcale tak dużo; coraz więcej małych firm, kilkuosobowych). Myślę, że pierwsze kryteria są do przejścia dla pracodawców, ale kolejne? Popularność „umów śmieciowych” przecież mówi samo za siebie. A może by tak władze obniżyły koszty zatrudnienia pracownika? Ci mając pracę robili by większe zakupy, nabywali nowe rzeczy – ku poprawie sytuacji gospodarczej, a do budżetów państwowych wpływałyby kolejne kwoty podatków. Koło ekonomiczne by się kręciło samoistnie i więcej ludzi zadowolonych żyłoby w naszym kraju.

Ale czy ktoś dostrzega ten problem?



Dziś wysłałam 3 CV. Czy to coś da? Wracam do Jobsa. Czytanie jego losów jest przyjemniejsze niż myślenie nad swoją sytuacją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz